W ten weekend zamiast odpocząć- zmęczyłam się jeszcze bardziej. Czekało mnie to prędzej czy później. W piątek zasmakowałam tego... licealnego, podobno świetnego życia. Upewniłam się jedynie w przekonaniu, że te całe imprezy to nie jest do końca mój świat. Może to jeszcze nie jest odpowiedni czas, albo wręcz przeciwnie- już go przegapiłam. Od zawsze jestem przyzwyczajona do przesiadywania sam na sam ze swoimi myślami. Nie, żebym była samotna. Zawsze wymyślałam jakieś wymówki na propozycje pójścia na imprezę. W piątek skończyły mi się argumenty. Nie było tak strasznie, mimo że weszłam tam z negatywnym nastawieniem, dało się przeżyć. Z pewnością moje życie się teraz pod tym względem nie zmieni, może raz na jakiś czas gdzieś wyjdę, czemu nie.
Wróciłyśmy do domu około 3 w nocy ze świadomością, że o 10 będziemy musiały jechać na dni otwarte naszego LO. Nie wiem ile było ludzi, bo w zasadzie cały czas siedziałam w klasie, ale osób zainteresowanych naszym profilem na pewno było więcej niż rok temu. Wtedy to ja byłam takim nieśmiałym gimbusem, który patrzy na tę szkołę jak na coś wielkiego, dalekiego, niesamowitego. Teraz te wszystkie sale są takie... zwyczajne. Nic dziwnego, skoro stały się codziennością.
Do domu wróciłam dopiero po południu. Zamiast położyć się spać, posiedziałam z koleżanką do jakiejś 23. Wyobraźcie sobie teraz jaka byłam padnięta po tych wszystkich godzinach. Najgorsze jest to, że w tej szkole musiałam udawać, że wyglądam i czuję się dobrze, choć w sumie nie czułam wielkiego zmęczenia.
Wyspałam się w niedzielę i to był jedyny dzień weekendu kiedy mogłam się wyluzować. Wydawało mi się, że brakuje mi jednego dnia. Ale przynajmniej cokolwiek się działo.
W tym tygodniu wystarczy przejść jeszcze dwa dni i potem zostało już tylko leżenie do góry brzuchem przez półtora tygodnia. Ale postanowiłam sobie, że w czasie wolnego wezmę się porządnie za bloga. Jakieś nowe zdjęcia, może bardziej zróżnicowane notki, jeszcze nie wiem, ale postaram się nad tym konkretniej zastanowić.